Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o Szkole bez Granic, pomyślałam sobie, że to niezwykle szczęśliwy zbieg okoliczności. To był mój pierwszy miesiąc w nowym kraju i w nowej szkole, a okazało się, że od razu trafiłam na grupę nauczycieli i uczniów, których pomysły mnie zachwycały. Na początku nie miałam jeszcze prawie żadnej wiedzy na temat przymusowych migracji. Od razu jednak poczułam, że cele Szkoły Bez Granic są ważne i jakoś niezwykle mi bliskie. Pisałam wtedy akurat recenzję komiksu o wysiedlonej młodzieży i przeczytałam Konwencję dotyczącą uchodźców z 1951 r. Na początku nie miałam pojęcia, jak będziemy organizować zajęcia, byłam tylko pewna, że chcę dowiedzieć się więcej o migracji i polityce migracyjnej.
Ważna zmiana w moim stosunku do projektu nastąpiła w ciągu pierwszego roku zajęć. Kiedy po raz pierwszy zaczęliśmy prowadzić lekcje na miejscu w Warszawie i poznałam chłopaków, którzy dołączyli do zajęć z języka angielskiego dla średniozaawansowanych – nastolatków i młodych dorosłych, takich jak ja – zdałam sobie sprawę, że nie mogę być dla nich „nauczycielem” w zwykłym znaczeniu tego słowa. Powielanie tradycyjnej hierarchii szkolnej wydawało się sztuczne. Zamiast tego, mogliśmy budować zarówno wiedzę na temat przedmiotów, których uczymy lub uczymy, i zacząć poznawać siebie nawzajem – i tak właśnie się stało już po kilku miesiącach zajęć.
Obserwacja, jak proces uczenia się może stać się bezpieczną przestrzenią do wzajemnego poznawania się, szczególnie po przyjeździe do obcego kraju, skłoniła mnie do refleksji nad moimi własnymi doświadczeniami. Zawsze z miałam raczej negatywny stosunek do współczesnych przymusowych migracji, bo kojarzyły mi się z historią mojej rodziny, która była pełna przypadków deportacji. Z Mołdawskiej SRR, z obwodu zaporoskiego na Ukrainie, z dalekowschodniej granicy Rosji i Korei, pokolenia moich bliskich zostały zesłane przez władze sowieckie na Syberię lub do Azji Środkowej; wszystkie te deportacje były motywowane politycznie. Niektórzy moi przodkowie nigdy nie wrócili do domu i zostali pozbawieni dawnej tożsamości. Musieli nauczyć się rosyjskiego i zmienić swoje imiona na bardziej „wymawialne”, aby pasowały do społeczeństwa sowieckiego. Te niechciane podróże odbiły się szerokim echem: moim językiem ojczystym jest rosyjski i czuję, że wciąż negocjuję swoje miejsce we własnym kraju, nieraz czując się dziwnie obca jego mieszkańcom. We własnej kulturze czuję się czasem nowicjuszką, a czasami wręcz kimś nie na miejscu, jakbym była niedostrojona do otoczenia.
I dlatego też tak bardzo się cieszę, że nasze lekcje języka angielskiego w Szkole Bez Granic się rozwinęły tak, jak się rozwinęły. Pod koniec drugiego roku udziału w projekcie poczułam, że zyskałam dużo więcej, niż się spodziewałam: byłam świadkiem powstania wspólnoty. I dopóki pozwala nam to widzieć siebie nawzajem takimi, jakimi jesteśmy, a nie tym, jak nas etykietują inni, wszystkie nasze wspólne wysiłki są tego warte.

